Żar lał się z nieba, powietrze nad rozgrzaną murawą musiało parzyć jak przy hutniczym piecu, razem z piłkarzami pociliśmy się także my, kibice.
To był jeden z tych dni, kiedy najchętniej nie wychodziłoby się z cienia, nie było jednak wyjścia: skoro oni, na boisku, mają cierpieć za Stalówkę, swój mecz musimy rozegrać także my, na trybunach.
Derbowe spotkanie ze Stalą Rzeszów było dla obydwu drużyn meczem o 6 punktów. W przypadku wygranej goście, mający jeden punkt mniej w ligowej w tabeli, wyprzedziliby bezpośredniego rywala w walce o utrzymanie. Co więcej, w przypadku porażki mogłoby się okazać, że zespół z Hutniczej spadnie nawet o kilka pozycji; środek tabeli jest bowiem płaski jak naleśnik. Rzeszowian również nie urządzał w Stalowej remis, zapowiadał się więc… „typowy mecz walki” (nie ziewamy!).
Gospodarze wyszli na boisko w najsilniejszym zestawieniu. Większość Stalowców „wykartkowała” się trzy kolejki wcześniej w Tarnobrzegu, trener Wtorek najwięcej problemów przed ustaleniem składu miał więc pewnie z obsadą obowiązkowych dwóch miejsc dla młodzieżowców. O ile Mateusz Argasiński to pewniak do gry od pierwszej minuty, o tyle lewy obrońca Michał Mistrzyk rzadko dostawał w tym roku szanse do pokazania boiskowych umiejętności. W sobotę „posadził” jednak na ławce Sylwestra Sikorskiego, mecz jako rezerwowy rozpoczął również Michał Bogacz, którego na środku defensywy zastąpił wracający powoli do formy sprzed kontuzji Przemysław Żmuda. Ze skrzydłowymi w osobach Mikołajczaka i Łanuchy oraz będącym ostatnio w świetnej formie Tomaszem Płonką na szpicy wyjściowy skład Stalówki mógł napawać optymizmem.
Nikt jednak nie spodziewał się, że gospodarze rozpoczną mecz z takim animuszem. Od pierwszej minuty Stalówka „siadła” na zaskoczonych rywalach, z łatwością oszukując defensywę rzeszowian i raz po raz przedostając się w pole karne gości. Najwięcej inicjatywy wykazywał Damian Łanucha: to on oddał pierwszy strzał meczu (niecelny), po chwili świetnie podawał do Argasińskiego, jednak pomocnik Stali był na pozycji spalonej, wreszcie po kolejnych kilkudziesięciu sekundach to Argasiński znalazł Łanuchę pięknym prostopadłym podaniem i ten miał przed sobą tylko bramkarza. Golkiper gości Miłosz Lewandowski nie dał się jednak oszukać i kiedy zawodnik Stali chciał go minąć, wybił Łanusze piłkę spod nóg. To nie był jednak koniec akcji: Łanucha nie dał za wygraną, dobiegł do uciekającej piłki i z ostrego kąta uderzył jeszcze na bramkę rywali. Trafił jednak w spojenie słupka z poprzeczką.
Identyczną akcję oglądaliśmy 4 minuty później. Tym razem zagrywał Reiman (precyzyjna piłka, mimo że był jeszcze faulowany!), zza pleców obrońców gości wyskoczył Tomasz Płonka i spokojnie wygrał pojedynek sam na sam, robiąc dokładnie to samo, co… nie udało się Łanusze. Zwód, objechanie bramkarza i wpakowanie piłki do pustej siatki. Była 10 minuta meczu, Stal Rzeszów sprawiała wrażenie zbieraniny piłkarzy z okręgówki, Michał Kachniarz wyglądał przy rywalach jak profesor przy studentach, Michał Mistrzyk wygrywał bezpośrednie pojedynki, trzeba było kuć żelazo póki gorące.
O takich karnych zwykło mówić się, że są „miękkie”. Podawał Reiman, w polu karnym przewracał się Mikołajczak. Kiedy sędzia wskazał na wapno, byłem trochę zaskoczony. Pamiętacie, jaki numer wywinął „Miko” tydzień temu, kiedy w meczu z Pogonią Siedlce z żółtkiem na koncie ewidentnie zanurkował w polu karnym? Teraz, ciesząc się z korzystnej decyzji arbitra, byłem równocześnie zdumiony niemądrą brawurą Mikołajczaka. Chłopak sprawia ewidentnie wrażenie człowieka, który nie uczy się na własnych błędach. Jedenastkę pewnie wykorzystał Łanucha – etatowy wykonawca rzutów wolnych i karnych, Wojciech Reiman, tym razem oddał koledze gola. Ładny gest - Łanusze to trafienie wyraźnie się należało.
Czy to znaczy, że w pierwszej połowie bramkarz Stalówki Tomasz Wietecha nie miał nic do roboty? Nie do końca, „Balon” przywitał się z widzami… błędem, który nastąpił tuż po zdobyciu przez gospodarzy prowadzenia, kiedy co prawda ubiegł szarżującego na nasze pole karne Piotra Prędotę, ale zamiast złapać piłkę, przepuścił ją między nogami. Na szczęście zdążył w porę odwrócić się i przykryć ciałem futbolówkę. Na Hutniczej dało się w tym momencie usłyszeć wyraźny syk i nie był to z pewnością dźwięk odkręcanej butelki z wodą mineralną. Wietecha ponownie nie popisał się pod koniec pierwszej połowy, kiedy nie dość, że niepewnie interweniował przy dośrodkowaniu Konrada Husa, to na dodatek zawiodła komunikacja z Adrianem Bartkiewiczem i Stalówka w ostatniej chwili wybiła piłkę za linię końcową. Bramkarz Stali udowodnił jednak, że potrafi nie tylko żywiołowo opieprzać partnerów z defensywy, kiedy tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę wybronił potężny i dość zaskakujący strzał Rafała Lisieckiego z ponad 30 metrów.
Kibice nie zdążyli jeszcze wrócić na trybuny po przerwie, kiedy Damian Łanucha mógł strzelić gola sezonu. Tuż po wznowieniu gry oddał niesygnalizowany strzał z 30 metrów, piłka po palcach Miłosza Lewandowskiego odbiła się od poprzeczki i wróciła w pole karne gości, okazało się jednak, że sędzia dopatrzył się wcześniej pozycji spalonej zawodnika Stali, nawet jeśli piłka wpadłaby do siatki, gol nie zostałby uznany. Chwilę potem pierwszy poważny błąd popełniła defensywa gospodarzy. Rzeszowianie przeprowadzili kopię bramkowej akcji Stalówki, obrona zaspała a Piotr Prędota znalazł się sam na sam z Wietechą. „Balon” jednak nie pękł! Był to jednak znak ostrzegawczy dla trenera Wtorka, goście zaczęli lepiej organizować się na boisku, a Przemysław Żmuda niby emanował spokojem, ale jego interwencje coraz częściej były na granicy bezpieczeństwa (okazało się chwilę później, że odnowił mu się uraz i jego miejsce zajął Bogacz).
Stalówka cały czas jednak kontrolowała grę, środkowa linia gospodarzy miała przygniatającą przewagę nad rywalami, najlepiej ilustruje to sytuacja z 55 minuty, kiedy prosta trójkowa akcja Łanucha-Płonka-Reiman mogła na cacy rozłożyć defensywę Stali Rzeszów, niestety Płonka lepiej strzela niż podaje i Reiman nie miał szans na dojście do piłki. Kiedy zaś parę minut później kapitan gości Marcin Baran otrzymał drugą żółtą kartkę za faul na Łanusze (?), wydawało się, że jest już po zawodach. A tu nagle… zawód! Po bezmyślnym fauli Mikołajczaka goście mieli rzut wolny, wprowadzony po przerwie Łukasz Szczoczarz (z takim nazwiskiem chyba nie zrobi kariery za granicą!) nie zwlekał, szybko dośrodkował, Michał Mistrzyk zaspał a Rafał Lisiecki był tam, gdzie powinien być rasowy napastnik (którym, po prawdzie, nie jest).
Zdarza się, nawet jeśli gra się z przewagą jednego zawodnika. O wiele bardziej niepokojące było jednak to, co na boisku wyprawiał Radosław Mikołajczak. Tuż przed faulem, który dał Stali Rzeszów rzut wolny zamieniony przez gości na gola, nasz skrzydłowy został ukarany przez sędziego żółtą kartką za niesportowe zachowanie (wykopał piłkę po gwizdku). „Mikołajczak, ty się uspokój” – krzyknął ktoś za mną. Ale Mikołajczak najwyraźniej nie usłyszał. Niecałe 10 minut później wdaje się w przepychankę z Maciejem Maślanym, rywal chyba rzeczywiście w trakcie pogoni za piłką uderza go łokciem w twarz, Mikołajczak jednak z nadmierną przesadą pada na murawę (pamiętacie słynne „przyaktorzył” Radka Majdana?), Maślany (z żółtkiem na koncie) zamiast robić w kierunku sędziego maślane oczy, rzuca się na Mikołajczaka oskarżając go o symulację, Mikołajczak wierzga się w parterze. Sędzia ma dość i decyduje, że widzowie nie po to płacili za bilety na mecz piłki nożnej, żeby oglądać kiepski teatr. Wyrzuca zarówno Maślanego, jak i Mikołajczaka (upał nie słabnie, a my gramy już dziesięciu na dziewięciu!).
Trener Wtorek miał po meczu za złe swoim piłkarzom, że mimo przewagi dwóch bramek i jednego zawodnika pozwolili rywalom na powrót do gry. Na miejscu szkoleniowca zwróciłbym raczej uwagę na bezmyślność jego podopiecznych w łapaniu żółtych kartoników (gdybym był Wtorkiem, Mikołajczak po golu dla Stali Rzeszów w podskokach udałby się pod prysznic). Mikołajczak to jest jednak przypadek szczególny (dwa razy po dwie żółte kartki w dwóch kolejnych meczach na Hutniczej! Niech sprawdzi jakiś klubowy archiwista, czy to aby nie jakiś rekord?). Kto oglądał uważnie sobotni mecz, ten wie, że spośród trzech zawodników Stali, którzy otrzymali w tym spotkaniu żółty kartonik, żaden nie został upomniany przez sędziego za faul! Najpierw był Wietecha – za pyskówkę z sędzią. Potem Mikołajczak – za wykopanie piłki. Wreszcie Argasiński – za co? Za dyskusję z arbitrem! Mecz ze Stalą Rzeszów nie był jednak pod tym względem wyjątkowy. Gdyby ktoś chłopców postraszył karą finansową za równie głupie kartki, pewnie szybko by zmądrzeli.
Tym razem wszystko dobrze się skończyło, w końcówce meczu ambitni goście z Rzeszowa próbowali doprowadzić do wyrównania, kiedy jednak nabijali się na kontry Stalówki, okazywało się, że gospodarze mają przewagę więcej niż jednego zawodnika. Na przykład w 82 minucie lecieliśmy czterech na dwóch! Jak można zepsuć kontrę czterech na dwóch (podawał Łanucha)!? Wiem, było gorąco, wiem, była końcówka meczu, ale to jest sytuacja 200-procentowa! Na szczęście kolejną kontrę (dwóch na jednego) doświadczeni Fabianowski (wszedł w 76 minucie) i Reiman zamienili już na gola i kibice na Hutniczej zamiast oblewać się potem, mogli skropić sobie kark resztami wody (jeśli komuś coś jeszcze zostało).
Dwubramkowa przewaga sprawiła, że kiedy w doliczonym czasie gry sędzia podyktował rzut wolny dla gości tuż zza linii pola karnego, mało kto miał duszę na ramieniu. Wietecha nawet nie drgnął i tylko patrzył, jak piłka uderza w miejsce, w które trafiła w 6 minucie po strzale Łanuchy. Sędzia uznał, że to wymarzona klamra na domknięcie spotkania i gwizdnął po raz ostatni.
Jeszcze niedawno klub był na skraju upadłości, ale mimo problemów nie spadł niżej niż trzecia klasa rozgrywkowa. Dziś posiada jeden z najniższych budżetów w lidze, a mimo to przewodzi stawce II-ligowców. » czytaj dalej
Subiektywno-statystyczne podsumowanie sezonu 2013/2014 okiem redakcji stalstalowawola.pl » czytaj dalej
Żar lał się z nieba, powietrze nad rozgrzaną murawą musiało parzyć jak przy hutniczym piecu, razem z piłkarzami pociliśmy się także my, kibice. » czytaj dalej